Donovan stanęła w drzwiach więzienia i wyjrzała ostrożnie na zewnątrz, wytężając wszystkie swoje zmysły, które mogły jej pomóc w ocenieniu obecnej sytuacji. Wątłe światło księżyca oświetlało słabo ulicę, która w tej chwili, jak na jej życzenie, była kompletnie pusta. W zaułku po drugiej stronie szło jednak dojrzeć dwa kolejne nieruchome ciała, z całą pewnością należące niegdyś do gwardzistów. Patrole Royal Navy najwyraźniej sprawdzały teraz inny obszar miasta, ale raczej nie miało upłynąć dużo czasu do ich powrotu i umownej zmiany zarówno strażników pilnujących cele, jak i właśnie gwardzistów. Wiktoria wolała więc owego pozostałego im czasu nie marnować.
Odwróciła się i spojrzała na swoich towarzyszy. I towarzyszkę.
- Mam nadzieję, że tym razem na Tortudze nie dacie się złapać na gorącym uczynku jak te głupiutkie, zakochane nastolatki – prychnęła na ojca, świdrując go spojrzeniem.
Nie martwiła się ani o niego, ani o Boone’a. Nie miała w swoim asortymencie tak typowo i przyziemnie ludzkich uczuć. Ale na pewno nie byłoby jej do śmiechu, gdyby tym dwóm pajacom coś się stało. A stać mogło im się naprawdę wiele – piraci byli wiecznie zagrożoną grupą, a piraci o odmiennej orientacji byli już wyrzutkami wyrzutków i stanowili kompletny margines marginesu społeczeństwa, o którym mówi się plując przez zęby. A Wiktoria na a swój donovanowy, pokręcony sposób była do tych dwóch panów wielce przywiązana, chociaż nigdy tego nie okazywała.
- I nie płaczcie, bo odwiedzę was za jakiś czas, moje gołąbeczki – Tu zwróciła się i do Horna i do Boone’a. – Przyda mi się trochę kieszonkowego. A teraz szanowni państwo wybaczą, ale ja już się pożegnam, skoro wasz problem rozwiązał się sam. Pilne interesy na Isla de Muerte wzywają. Adios dios – Uśmiechnęła się zwierzęco i odwróciła na pięcie, odchodząc szybkim krokiem w mrok nocy.
I mając nadzieję, że panna Alexandra Treviss nie polezie za nią.